Tłumacz języka fińskiego – przyszłość zawodu (cz. 1)

Tłumacz fińskiego: 607-693-670

Tłumacz fińskiego za 5, 10 i 20 lat

Gdy 20 lat temu zaczynałem pracę jako tłumacz języka fińskiego, było… jeszcze trudniej niż teraz. Największym wyzwaniem było – nie zgadniecie – pozyskanie klientów. I oczywiście tu zasadniczo nic się nie zmieniło. U progu trzeciej dekady XXI wieku nadal jedyne, co jest pewnie w działaniu mikrofirmy, to – czasem większa, czasem mniejsza – niepewność. Daje ona thrillu, vibe’u i smaku ryzyka (w skrócie: dziegciu), uzupełniając doskonale tony miodu w postaci endorfin płynących z faktu prowadzenia własnej firmy tłumaczeniowej. Czy tego dziegciu w branży translatorskiej będzie coraz więcej, czy raczej w kolejnych latach będzie już sam miód? Czy tłumaczy czeka „ławeczka pod monopolem”, czy może „leżak wśród sadów”, że posłużę się taką ruralną parabolą?… Na to pytanie nie da się odpowiedzieć wiążąco, ale można się pobawić w analizę trendów. Niniejszy tekst podzielę na kilka części, a w ostatniej spróbuję przedstawić swoje przemyślenia dotyczące przyszłości tego zawodu.

Początki pracy tłumacza

Jak wcześniej napisałem, Wasz ulubiony tłumacz języka fińskiego zaczynał tłumaczyć zarobkowo i na serio mniej więcej 20 lat temu. Jakkolwiek samemu trudno mi to sobie w tej chwili wyobrazić, na początku nowego tysiąclecia trzeba było rozkręcać działalność bez Internetu. Nie było możliwości reklamowania działalności tłumaczeniowej w Google, nie było serwisów z ofertami online. Wszystko odbywało się wyłącznie analogowo.

Tłumacz musiał dosłownie stukać od drzwi do drzwi i wydzwaniać od jednego do drugiego biura tłumaczeń, żeby dać znać o swoim istnieniu. Zamiast Chrome’a i Edge’a była książka telefoniczna. Serio. Oznaczało to, że biura tłumaczeń były de facto panami istnienia i nieistnienia tłumacza na rynku. Bycie tłumaczem rzadkiego języka pozwalało się wyróżnić w tłumie, co niewątpliwie było plusem. Udało mi się nawiązać współpracę z kilkoma naprawdę fajnymi, porządnymi biurami, dla których pracowałem przez pierwsze kilka lat działalności, i którym jestem zobowiązany za zdobyte doświadczenie i mnóstwo fajnych przygód tłumaczeniowych. Co prawda udział tłumaczeń fińskich w ogólnej masie zleceń był stosunkowo nieduży, bo dominował angielski, to jednak jakiś pożytek z fińskiego był. Z moich umiejętności fińskich korzystały różne urzędy, samorządy, uczelnie. Ogólnie – mnóstwo przesympatycznych ludzi, mnóstwo przygód, nawet stosunkowo fajne pieniądze. Było fajnie, ale wydawało się, że bez przyszłości. Bo przecież za chwilę pojawią się nowi tłumacze – może tańsi?…

Aż nagle stopniowo zaczął na serio wchodzić Internet. Przed gotowymi na pot, krew i łzy freelancerami otworzyły się nowe możliwości. Można było zacząć działać na własną rękę…

Wydawało, że że świat będzie u stóp – znamy rzadki język, potrafimy się obrócić wśród ludzi, mamy doświadczenie. Perspektywy wydawały się super. Wystarczyło założyć dobrą stronę internetową, zorganizować się w miarę w narzędziach internetowych i przyszłość jawiła się niezwykle różowo. Ale sytuacja okazała się mieć plusy dodatnie i minusy.

Ciąg dalszy nastąpi…